Wyjechałam na ponadtygodniowy, majowy wypad.
O tym wyjeździe marzyłam od dawna, myślałam, planowałam i w końcu się udało.
A pojechałam do Nowego Jorku.
Grand Army Plaza, czyli skrzyżowanie 5 alei i 59 ulicy, tuż koło Central Parku.
5 Aleja
Most Brooklyński (samochody jeżdżą niższym poziomem)
Nowe World Trade Center (na mój przyjazd zamontowali iglicę)
Nowojorska giełda przy Wall Street - (oko Saurona?)
Pogoda była piękna, a Nowy Jork cały tonął w kwiatach i kwitnących drzewach.
W trakcie pobytu planowałam sobie ten wpis, który miał być zupełnie inny. Jego kształt w mojej głowie ewoluował to tak, to inaczej, ale na koniec i tak włączył się ślepy los. Wpis będzie, a w zasadzie jakby go nie było, bo ostatniego wieczoru, kupując bilet na metro, zgubiłam aparat fotograficzny ze wszystkimi zdjęciami… :-(
Tak więc, mam tylko kilka zdjęć robionych telefonem w hotelu jak już wiedziałam, że nie mam nic, oraz tuż przed wyjazdem na lotnisko, goniąc jak dzika, po kawałku Central Parku i po dolnym Manhattanie, żeby cyknąć choć kilka fotek, a w międzyczasie wbiegając do sklepu po nowy – lepszy aparat.
Efekt gonitwy widzieliście powyżej.
A do NY pojechały ze mną trzy lalki:
Od lewej: Margaret, Anita i Teresa.
A wróciły…
Poza tym niewiele mogę pokazać nowojorsko-lalkowego, ani tym bardziej nawiązującego do Louboutin - poza Margaret, która ma taki face mold, ale co to za nawiązanie...
Jedynym zdjęciem jakoś tam lalkowym jest wejście do sklepu FAO Schwarz koło Central Parku.
Napiszę tylko, że sklep jest bardzo fajny, choć jeśli chodzi o kolekcjonerskie Barbie, to jego oferta nie była do końca taka jakiej bym się spodziewała. Za to bardzo podobały mi się lalki Tonner, choć to z kolei zupełnie nie moja bajka.
A tytuł posta jest cytatem pewnej zakręconej pani z metra, która uraczyła mnie pierwszego dnia, właśnie taką życiową mądrością. Jak pokazał czas cokolwiek proroczą.